Lekarz do pacjenta:
- Wyniki się potwierdziły. Jest pan bezpłodny.
- O rety, jak ja się teraz wytłumaczę żonie, że nasze dzieci nie są moje!
Mąż wrócił z pracy i zastał żonę ze swoim przyjacielem w łóżku. Wyjął z szuflady pistolet, przyłożył mężczyźnie do głowy i pociągnął za spust. Na to odzywa się wkurzona żona:
- No, pięknie! Rób tak dalej, to nie będziesz miał żadnych przyjaciół!
Szermierka to najlepszy sport kwarantannowy. Są maski, rękawiczki, a jeśli ktoś podejdzie bliżej niż powinien, zawsze można go z wdziękiem przebić szpadą.
Spotkawszy w lesie niedźwiedzia, zacznijcie rozdawać ulotki. Będzie udawał, że was nie widzi, przejdzie obok i pójdzie sobie dalej.
Pacjent u psychiatry:
- Wydaje mi się, że nikt mnie nie rozumie. Gdy do kogoś mówię, to widzę puste oczy, obojętność na twarzy i absolutną niechęć do słuchania.
- Gdzie pan pracuje?
- Wykładam fizykę kwantową na uniwersytecie.
Wspomnienia Taternika:
"Podczas jednego z obozów wspinaczkowych w Tatry pojechaliśmy w rejon Morskiego Oka.
Dotarliśmy pod ścianę. Nasz instruktor (jako, że byliśmy przygotowani na wyprawę pod każdym względem) zaproponował, żebyśmy sobie strzelili po jednym - "żeby nam się ściana trochę położyła - będzie się lepiej wchodzić". Towarzystwo nie namyślało się długo i zaczęli "kłaść ściany" dosyć intensywnie, z czasem flaszki zaczęły topnieć jedna po drugiej i skończyło się na kompletnym uboju. Gdy grupa ocknęła się równo ze świtem zauważyli, że brakuje wśród nich prowodyra libacji - instruktora..."
I tutaj następuje wersja GOPR-owców:
"Zapieprzamy gazikiem, wyjeżdżamy zza zakrętu a tu jakiś facet na środku drogi idzie na czworaka, wbija haki w asfalt i asekuruje się liną..."
Francuz, Polak i Rusek lecą samolotem. Nagle samolot zaczyna spadać. Jedynym sposobem na uratowanie pasażerów jest zmniejszenie ciężaru maszyny. Pilot wyrzucił już wszystkie bagaże, ale samolot dalej obniża lot w szybkim tempie. Wpada na pomysł, że trzeba poświecić pasażera. Posyła po Francuza, naświetla mu sytuację i pyta:
- Wyskoczysz?
- Nie wyskoczę.
- Francuz, a za modę nie wyskoczysz?
- Za modę? Za modę to wyskoczę.
Wyskoczył, ale samolot spada dalej. Pilot każe zawołać Ruska. Mówi mu w czym rzecz i pyta:
- Wyskoczysz?
- Nie wyskoczę.
- Rusek, a za modę nie wyskoczysz?
- Pie*dolę modę.
- Rusek, a za rewolucję nie wyskoczysz?
- Za rewolucję? Za rewolucję to wyskoczę.
Wyskoczył, ale samolot dalej spada. Pilot decyduje poświęcić trzeciego pasażera i posyła po Polaka. Mówi mu, jak się sprawy mają i pyta:
- Wyskoczysz?
- Pie*dolę nie skoczę.
- Polak, a za modę wyskoczysz?
- Pie*dolę modę, nie skoczę.
- Polak, a za rewolucję wyskoczysz?
- Pie*dolę rewolucję, nie skoczę.
Na to pilot odwraca się do stewardesy i mówi:
- Wiedziałem, że ten pie*dolony Polak nie wyskoczy.
- Co?! Ja nie wyskoczę?!
Facet się spowiada i wyznaje swoje grzechy:
- Przeklinałem.
A ksiądz na to:
- A jakie to były przekleństwa?
- Hmmm... K**wa... Zapomniałem!
Z ogłoszeń:
"Sprzedam pozytywny wynik testu na koronowirusa.
Zapewnia 2 tygodnie spokoju bez odwiedzin żony, teściowej, kontroli ZUSu"
Pewien człowiek mieszkający w Bułgarii miał prostą pracę, oprowadzał ludzi po mieście. Niestety pewnego dnia zdarzył się wypadek i posłał jednego z uczestników wycieczki prosto pod koła nadciągającej ciężarówki. Odbył się proces. Wyrok - kara śmierci na krześle.
Kat pyta:
- Jakieś ostatnie życzenia?
Skazany odpowiada:
- Tak, poproszę banana.
Nieszczęśnik dostał banana, zjadł go i czeka.
Gdy kat to zauważył, przeciągnął dźwignię, ale nic się nie stało. Interwencja Boska, według prawa jest pan wolny.
Niedoszły trup wrócił do pracy, lecz tym razem dwoje ludzi zginęło, spadając do rzeki.
- Ostatnie życzenie?
- Dwa banany.
Ta sama historia: zjadł, wajcha, nadal żyje, wolność.
Dwukrotny ocalały znów wraca do pracy.
Nie mija tydzień, a tym razem trzech oprowadzanych umiera w niewyjaśnionych okolicznościach.
Kat wyraźnie poirytowany - znowu pan? Niech zgadnę, trzy banany?
Dokładnie tak - odpowiada skazany.
- Niestety, banany się skończyły, dziś się pieczesz.
Kat ciągnie za dźwignię i znowu nic.
Zdezorientowany pyta:
- Co się stało? Jak to możliwe, specjalnie nie dałem ci bananów.
- To nie banany, po prostu jestem słabym przewodnikiem.
Co robi ksiądz na ulicy?
Nawraca.
Kumpel do kumpla:
- Dostałem dyspensę od biskupa na seks przedmałżeński.
- Pieprzysz!
- Nie, to nie było trudne. Zadzwoniłem do niego o trzeciej w nocy i spytałem, co sądzi o wizji końca świata w świetle teorii atomistycznej.
- I co on na to?
- Pie*dol się, koleś i mi głowy nie zawracaj!
- Wiesz, muszę teraz szczególnie uważać, żeby nie zajść w ciążę.
- Jak to? Przecież wyznałaś mi niedawno, że twój mąż nie może mieć dzieci.
- No właśnie!
Dawno dawno temu żyła sobie Zosia, która sprzedawała literki. Codziennie wstawała o siódmej, ubierała się i schodziła na dół sprzedawać literki. Nie zarabiała na tym dużo i nie miała za wiele pieniędzy, ale też nie głodowała. Pieniędzy starczało jej zwykle na zupę, a czasami, gdy trafił się bogatszy klient, który mógł sobie pozwolić nawet na trzy albo cztery literki, za zarobione pieniądze kupowała sobie do zupy kawałek chleba.
To był zwykły dzień. Zosia wstała, ubrała się i zeszła na dół sprzedawać literki. Po kilku minutach do jej sklepiku z literkami przyszła klientka, pani Ania, która miała piekarnię obok sklepiku Zosi.
Dzień dobry, Zosiu - powiedziała pani Ania - czy mogłabym cię prosić o literkę C?
Zosia podała pani Ani literkę C, a pani Ania zapłaciła, pożegnała się i wyszła.
Jakiś czas później, do sklepiku z literkami Zosi przyszedł kolejny klient. Profesor Alan poprosił Zosię o literkę A. Zosia podała mu ją, a profesor Alan podziękował, zapłacił za nią i wyszedł.
Tego dnia Zosia obsłużyła jeszcze czterech klientów. Zbliżała się już dziewiętnasta, Zosia zamierzała niedługo zamknąć sklep, ale dokładnie o osiemnastej pięćdziesiąt osiem do sklepu z literkami wszedł ostatni klient. DOCENT KAMYK, informowała przypinka przy jego garniturze. Klient wyglądał bardzo zamożnie, na takiego, który może sobie pozwolić nawet na trzy albo cztery literki. Docent podszedł do lady i obrzucił Zosię wyzywającym spojrzeniem.
- Dzień dobry - klient miał oschły głos.
- D-dzień d-dobry - wyjąkała Zosia.
- Usłyszałem, że można tu kupić literki. Czy to prawda? - Zosia pokiwała głową - Dobrze. W takim razie poproszę jeden alfabet.
Zosia zamarła. Klient który kupował trzy literki był bogaty, ale cały alfabet..? To się po prostu nie zdarzało!
- Na co czekasz? - Na te słowa Zosia rzuciła się na zaplecze, szykować literki. Była po całym dniu pracy w sklepie, a nie miała wszystkich literek. Zaczęła wykuwać nowe literki.
Zosia jeszcze nigdy się tak nie zmęczyła. Pracowała jak tylko umiała, a robiło się coraz później. Była już dwudziesta, kiedy Zosia skończyła robić literkę Z, a przecież musiała dzisiaj kupić sobie jeszcze zupę! Przybiła wszystkie literki do deseczki i zmordowana, podała ją zniecierpliwionemu klientowi. Ten popatrzył na Zosię krytycznie i popatrzył na otrzymany alfabet.
- Ale przecież tu nie ma literki O!
Zosia prawie wyrwała deseczkę z alfabetem z rąk docenta Kamyka. Popatrzyła na nią długo, ze strachem. Rzeczywiście. Nie było literki O. Zamiast niej, pomiędzy literkami N i P widniała tylko pusta przestrzeń.
ZOSIA ONIEMIAŁA.
Trzech chłopców przechwala się czyj wujek jest lepszy.
Pierwszy mówi:
- Mój wujek jest biskupem i każdy mówi Wasza Ekscelencjo!
Na to drugi:
- A mój jest kardynałem i każdy mówi Wasza Eminencjo!
A trzeci chłopiec mówi:
- Mój waży 200 kilo i każdy mówi: O Boże!
Co oznacza skrót BIO na produkcie w sklepie?
Biedaku Idź Odłóż.